czwartek, 29 sierpnia 2013

Kocha

Na miłość chyba... Miłość... Chora... Las słów szumiał w jej głowie. Ciemność obijała się ślepymi skrzydłami o jej oczy. Bała się jej i nie tylko. Spokój delikatnymi dźwiękami docierał do niej, ale nie miał szans. Może po chwili przyzwyczaiła się do ciemności i przestała drżeć, ale nadal strach trzymał jej serce w ryzach. Upadły... Ciemność... Miłość... Co ja robię? Pytanie, na które znała odpowiedź. Nie zadowalała ją ona. Co ona tu robiła? Przyleciała pomóc, pomóc i zniknąć, by pomagać dalej. Chciała zostać tu na wieczność, a jednocześnie teraz, w tej chwili miała ochotę uwolnić się z jego uścisku i odlecieć, wrócić do Namaela i przyznać mu się do tego, że zawiodła. Na tą myśl, łzy spłynęły jej malutkim, nic nieznaczącym wodospadzikiem po policzku, spływając na jego koszulkę.

Nawet nie docierało do niej, co do niej mówił. Nie wiedział, co powiedzieć... Choroba... Za szybko... To nie była choroba... Nie choroba... Moja droga... Nawet nie wiedziała kiedy, uniósł ją i położył w miękkim łóżku, które przytuliło ją tak ciepło, jakby było przyjacielem. Uniósł ją w swych ciepłych, silnych, a jednocześnie delikatnych ramionach. Chciała tak trwać całe wieki i zapomnieć o wszystkim, ale nie mogła. Musiała robić co swoje i tyle. Reszta jest nieważna. Miała misję, którą powinna kontynuować przez całe swoje życie, ale mimo to...

Bolało. Skuliła się na łóżku, ale na chlipanie pozwoliła sobie dopiero, jak usłyszała, że wyszedł. Wycierała liczne łzy w anielską sukienkę. To po prostu pomyłka, tylko marna pomyłka. Będzie pomagała ludziom przez dziesiątki, setki, tysiące lat, aż pewnego dnia trafi na innego anioła, u którego będzie miała oparcie, który pomoże jej znieść trud tego świata, a ona będzie tym samym dla niego. I będą razem nieść pomoc, póki śmierć nie przysłoni im oczu, a skrzydła nie znieruchomieją na wieczność. Razem. Z aniołem, który nie będzie Nim... Nie będzie Nathanielem. Nie... będzie...

Musiał być nim! Nikogo więcej nie chciała. Te jego czarne oczy pełne radości. Chciała na nie patrzeć non stop i tonąć w ich mroku, i powodować uśmiech na jego twarzy. Gdy spał, jak przybyła, to wtedy się uśmiechnął. Tak cudownie. Nawet jego piórka są piękne. To co, że czarne? To co, że to skrzydła upadłego? Nie należał do Piekła. Był wolny i mógł z nią podróżować, towarzyszyć jej, gdy będzie pomagała ludziom. To nie wykluczało nic, co nie? Namael by zrozumiał, jednakże... Gdyby zobaczył ich razem, to próbowałby go zabić, myśląc, że zagraża jej życiu. Nie zdążyłaby nic powiedzieć, a by to zrobił, chyba że Czarrnoskrzydły ukrywałby swe piórka. Mógł to robić. Mogłoby się udać i mogliby być razem. Zawsze.

I co ona próbowała sobie wmówić? On był upadły! To co, że był upadły?! To zmieniało wiele! To tak, jakby pajączek kochał muszkę. Absurd! On nic by jej nie zrobił. Mogła odejść i iść, czynić swą powinność. Zostawić go i tę chorobę. Nie musiała słuchać tego czegoś, tego serca i iść swoją drogą, mądrą drogą, pełną dobrych decyzji. I zrobi to, mimo że nie chce...

Nabrała głęboko powietrza i wypuściła. Leżała w ciemności, a jej myśli raz broniły go, raz nie, raz kazały jej zostać, a potem opuścić. Miała tego dość, a w dodatku ta ciemność. W Niebie zawsze coś migotało, świeciło, a tu totalny mrok. Przynajmniej przestała płakać i jej policzki mogły nacieszyć się suchością. Mimo to drżała. Nie bała się go, ani nie bała się tak bardzo tej ciemności, bo wiedziała, że on gdzieś tam jest. Czuła się bezpieczna. Jednakże strachem napawała ją przyszłość, ponieważ coby nie zrobiła, to wyjście było złe dla niej lub dla świata. Nie mogła pozwolić sobie na egoizm. Nie po tych wszystkich naukach, ale czy jej głupi pomysł o byciu razem i spełnianiu jej obowiązku miał sens? Szczerze w to wątpiła.

A potem wrócił... Słyszała jego kroki. Pierwszy, drugi, trzeci... Jej serce zaczęło szybciej być, a na ułamek sekundy usta rozszerzyły się w szerokim uśmiechu. Jednak szybko zbladł. Bała się przyszłości. On obiecał, że nie zrobi jej krzywdy, ale inni? Jeśli go zabiją, to tego nie przeżyje. Dość nieostrożne wyznanie, ale to była prawda. Jakimś cudem pokochała upa... banitę, samotnego banitę. Miał przepiękny głos, którym znów do niej przemawiał. Przepraszał za to, że mógł ją obudzić. Heh... Miała ochotę się śmiać, ale nadal się bała. Przy przy Nim nie miała czego się bać, to On, Nathaniel Czarnopióry.

Przyjęła od niego napar. Napiła się, a miłe ciepło rozlało się po jej ciele. Nieco peszył ją jego wzrok, a jednocześnie jeszcze bardziej rozgrzewał od środka. Patrzył na nią tak, że... Za zbyt wiele jej dziękował. Praktycznie nie robiła nic pożytecznego, aby rozklejała się na jego łóżku, gdy to on tu był chory, był ważny. I zachorował na tą samą chorobę, co ona. To spowodowało, że się uśmiechnęła, ale nie widział tego. Zamknął oczy. Czemu zamknął oczy? Bolało go coś? Działo się coś złego?

Prędko odstawiła szklankę na szafkę nocną i przytuliła go, szeptem pytając:

- Co ci się stało? - W jej głosie można było usłyszeć przejęcie. Naprawdę się o niego martwiła. Był zmęczony? Poważnie chory? Umie-rał? - Chyba powinieneś odpoczywać... Czy nie? Chyba wszystko poplątałam. - Pożaliła się, ale od kiedy zauważyła, że nic mu nie jest, jej twarz rozświetlał uśmiech. Szeroki, szczery i specjalny dla Czarnoskrzydłego. Po dłuższej chwili milczenia podjęła:

- Jest tego wszystkiego dużo, tu, na Ziemi, co nie? Więcej i za dużo. I co to? - Wskazała na szklankę, ponownie biorąc ją do ręki i pijąc jej zawartość. Nie opuszczała go ani na milimetr, jakby miał się rozpłynąć. Miała wrażenie, że bez niego zniknie, więc jakiekolwiek rozdzielenie nie wchodziło w grę, o ile naprawdę też to czuł, co ona. Miłość... Kochała Nathaniela, a on chyba ją.

Obserwatorzy